poniedziałek, 28 lutego 2011

Karkówka dla drwala

Zrobiłam następną odsłonę karkówki. Tym razem ostrzejsza wersja.
Kilogram karkówki zalałam sosem z pikantnej papryki, imbiru i czosnku całość podlałam resztką whisky Jacka Daniels, co nie wiem, jakim cudem ocalała w lodówce. Marynowało się całą noc. W trakcie pieczenia sos okazał się za słony, więc ratowałam się jak mogłam. Dodałam pokrojoną w piórka cebulę i kostki surowych ziemniaków całość posypałam słodką papryką. Ziemniaki fenomenalnie nadają się jako oddział szybkiego reagowania w sytuacji przesolenia. Tym sposobem zamiast karkówki na kanapki otrzymałam solidny obiad nawet dla drwala.

Kawałek karkówki -około 1 kilograma natrzeć dobrze solą i zalać marynatą

Marynata:
3 ząbki czosnku- przecisnąć przez praskę
Korzeń imbiru około 2 cm- obrać i zetrzeć na tarce albo przecisnąć jak czosnek
1 łyżeczka ostrej papryki
2 łyżki keczupu najlepiej ostrego
5 łyżek whisky albo wódki – alkohol dobrze działa na każde mięso J
½ szklanki ciepłej wody

Dodatkowo:
2 cebule – posiekać w piórka
2 duże ziemniaki – pokroić w grubą kostkę
słodka papryka


Mięso wyjąć z marynaty wsadzić do żaroodpornego naczynia i wlać trochę wody powiedzmy pół szklanki, niech się piecze tak z 45 minut pod przykryciem. Po tym czasie wyjąć z piekarnika sprawdzić widelcem czy miękkie. Teraz dosypać cebulę, ziemniaki i całość posypać papryką żeby ładny kolor się zrobił a jak ktoś lubi to ziemniaczki można jeszcze kminkiem posypać. Dopiekało się z ziemniakami jeszcze 30 minut. 

sobota, 26 lutego 2011

Nauka jazdy na nartach

Ciągle jest diabelnie zimno, ale za to jak pięknie świeci słońce. Trzeba przyznać, że zima żegna się z nami w wielkim stylu. Odchodzi z fasonem i tak jakoś ładnie. Gdyby całą zimę świeciło takie piękne słońce myślę, że wszystkim było by łatwiej ją przetrwać.
Ja to tylko nart żałuję w tym roku. Takie słońce i piękny świeżutki śnieg aż się prosi żeby pośmigać a tu nici bawełniane. Piękne buty pokryły się warstwą kurzu, wypasione trendy gogle przestaną być hitem na głowie a przecież jeszcze nie tak dawno chciałam się dla nart przeprowadzać do Czech. A jak to się wszystko zaczęło?
Moja edukacja narciarska rozpoczęła się w Czechach to była prawdziwa narciarska szkoła przetrwania i zwracając uwagę na mój wiek stało się to stanowczo zbyt późno.
Przyjechaliśmy do Jańskich Łaźniach w Czechach tak koło godziny 11:00 powitanie szybkie zapoznanie z ekipą i ....normalny człowiek to by poszedł odespać podróż a tu się okazuje że nasz pokój dopiero po 12:00 będzie gotowy a do tego czasu nasza pomoc jest konieczna przy organizacji całego zamieszania. To obóz dla studentów -ja robię za gościa a za kilkanaście minut pojawi się 50 studentów, których trzeba zakwaterować policzyć, wpisać na listy obecności, taki dziekanat na wynos. To mogę robić biuro to mój żywioł. Żeby przełamać pierwsze lody wśród kadry nasz kierownik obozu proponuje drinka. Z braku rozpuszczalnika pijemy po małej whisky pomieszane z niebieskim powszechnie znanym napojem izotonicznym. Drink przypomina wizualnie płyn do naczyń "Ludwik" Ale od tej chwili już nic nie może mnie dziwić w końcu jestem wśród sportowców. Gdy już dotarłam do swojego pokoju chciałam tylko wyciągam się jak trup na kanapie. Nic z tego bo okazuje się, że za 15 minut mam odebrać sprzęt z wypożyczalni, mało tego mam się stawić w pełnym umundurowaniu narciarskim żeby dopasować wszystko jak trzeba. W przymierzalni dantejskie sceny kłębowisko nart, kijków i ludzi a ja zostaję zaproszona na gorącą czekoladę. Okazuje się, że w czekoladzie jest pięćdziesiątka rumu. Czuję jak izotonik i czekolada wzajemnie się wykluczają. Wreszcie dostaję swoje narty, buty kurcze, jakie to cholerstwo ciężkie. Jak w tym można śmigać po śniegu? Na pocieszenie Czesi częstują mnie lokalną nalewką z miodu i wina. Wiem, że nie mogę drażnić tubylców, nie mogę odmówić nie wypada. Izotonik z whisky, rum z czekoladą, tajemnicza medewina chcę tylko położyć się do łóżka i zasnąć najlepiej na tydzień.
Jakie spać? Jaki odpoczynek? Mam natychmiast dołączyć do grupy studentów właśnie zaczynam pierwszy trening. Oswajanie z nartami. Moim instruktorem okazuje się być sam prorektor jednej szacownej sportowej uczelni. Po pół godzinnych zmaganiach stoję na  nartach, potrafię już je założyć i zdjąć oraz przejść na nich jakieś 5 metrów zanim bezsilnie padnę nochem w śnieg. Nie jestem wyjątkiem, studenci również przewracają się o własne nogi tylko pan profesor radośnie popyla w śniegu wymyślając, co raz to nowsze gry i zabawy. To musi być cyborg android albo inna krzemowa forma życia. Koło 17:00 postanawiamy wraz ze studentami zabić go i porzucić zwłoki w śniegu, ktoś nawet rzuca propozycję by go zjeść, bo pora kolacji się zbliża i nie ma, co marnować mięsa. Na szczęście odgwizdano koniec zajęć. Czołgam się wiec po śniegu do kwatery, prysznic kolacja i spać.
Drugi dzień zaczął się o 6:45 tak, tak w środku nocy. Nasza gospodyni, u której mieszkałam przemiła Marcela zwana potocznie Hożą Holką ze łzami w oczach prosiła żeby śniadanie mogło być na 8:30 a nie, na 7:30 ale kierownik obozu był nieugięty. Mam ze studentami chodzić na zajęcia i żadnych znajomości, bez litości. Zwlekłam się, choć każda komórka się we mnie buntowała i o 8:15 już byłam na stoku.
Mordercza rozgrzewka, rozciąganie gnatów...myśl...Matko Boska, z jakiego bądź kościoła, co ja tutaj robię? To wbrew mojej naturze...wbrew wszystkim starannie pielęgnowanym zasadom o unikaniu zbędnego ruchów. Skłony, przysiady, podskoki ja jeszcze śpię gdzie mnie na tym śniegu się poniewierać? Ale ćwiczę, choć czarne myśli krążą mi po zwojach. Człowiek nie może dotykać czołem do kolan, bo od tego się może kołtun we włosach zrobić albo kurzajka. Przecież mnie sport nawet w telewizji męczy. Zaczynamy zjazdy. Oczywiście jadę jako ostatnia, teoretycznie wiem jak się hamuje, ale praktycznie to brakuje mi siły w nogach żeby sterować nartami, ale dojeżdżam do wyciągu jak pocisk nie zabijając nikogo po drodze. Jasna Anielka gdzie ta przyjemność??? Nogi mam już tak ziksowane że chyba będę przed spaniem do nart je sobie przywiązywać żeby to jakoś wyprostować a mój instruktor chwali mnie że "dobrze sobie pługiem radzę" nie wiem czy dobrze ale walczę o życie więc staram się robić z nogami co się da. Jeżdżenie wyciągiem to inna umiejętność. Tu mój pług na nic się nie zdaje, bo narty mają być równo żeby się nie wypieprzyć jak orczyk cię pociągnie. Czeski operator wyciągu z anielską cierpliwością podaje mi orczyk z 15 razy zanim udaje mi się dosiąść zimnej rury i wjechać na górę. Zabawa polega na objęciu udami rury z kółkiem jak psie freesbe. Doznanie z pogranicza erotyki i formuły pierwszej, ale przynajmniej można wjechać na górę a nie drapać się na piechotę. Kolejny zjazd i tuż przed wyciągiem walę się na ziemię. Oczywiście podniesienie się o własnych siłach jest po za zasięgiem moich umiejętności. Coś mi się za mocno ręce trzęsą. Przerwa!!!! Ja chcę przerwę!!! W dupie mam wszystko czuję, że nie dam rady, bo boli jak cholera. Nade mną stoją szydercy i kwiczą -Wstawaj nie pieść się jak można się nie podnieść, przełóż nartę podnieś kijek itp, milion dobrych rad. Zmiana profilu kształcenia. Roman kierownik obozu sam zabiera się za moją edukację. Dostaję na 2 h inne narty tak zwane snowblade. Bardzo krótkie narty wyglądają jak zabawki. Jeeeeeeee to jest to! Wreszcie czuję, że to się da! Że można zapanować nad deską przykręconą do nóg! Śmigam jak sarenka i zaczynam rozumieć, o co tu chodzi. Miło było, ale się skończyło profesorowie zabrali mi krótkie żebym nawyków złych nie miała i znowu od początku nauka jazdy. Tym razem było lepiej. Przeżyłam drugi dzień.
Trzeciego dnia już samodzielnie jeździłam a potem codziennie troszkę lepiej. Największa frajda? 
Zjazd nocą 6 dnia nauki z Czernej Hory. Trasa prawie 6 km przez las po ciemku. 
Coś niesamowitego i zarazem niebezpiecznego.Ale kierownik miał jakieś magiczne układy z Czechami i zgodzili się na taki zjazd po zmroku. Kto się czuł na siłach ten jechał, kto miał cykora wracał kolejką linową na dół. Podczas tego zjazdu zagapiłam się na jednym z przejazdów i koncertowo ku uciesze zgromadzonej studenckiej gawiedzi wjechałam w choinkę biorąc ją fachowo między nogi. Bo jakoś tak sobie wbiłam do bani, że najbezpieczniejszą formą hamowania jest wjazd przez zaspę prosto w iglaki. Jak nie mogłam wyrobić zakrętu, przysiad na dupę i skręt w roślinność. Raz to tak się splątałam z przyrodą, że kilku instruktorów-profesorów stanęło i zastanawiali się jak mam się podnieść żeby było naukowo poprawnie. Nie odpięli mi nart a gdzie tam! Broń Boże zasada jest taka, że student jak się wywali to ma się sam podnieść, odpinanie nart jest niepedagogiczne i pewnie robi spustoszenie w umyśle. Więc ja leżę oni stoją a mnie boli. Czuję że kolana mam na plecach a biodra na pośladkach o stopach nie wspomnę bo miałam przez moment myśl by je wstążkami przy butach oznaczyć która prawa a która lewa. No, bo pomyślcie jak podnieść lewą nogę kiedy kompletnie nie ma się pojęcia w tym kłębowisku co jest nogą lewą? Profesorzy radzą, dumają i nic jak by nie radzili ja nadal leżę w śniegu wreszcie jeden zamknął oczy i odpiął mi narty reszta odeszła z niesmakiem. Nauka nie ma ze mnie pożytku. Nikt nie potrafił tak przelecieć przez zaspy jak ja:) Brawury to tam nie było, ale często miałam śmierć w moich brązowych oczach, które osiągały ze strachu rozmiar pokrywki na kocioł.
Numer sezonu? Tak nie była bym sobą gdybym nie miała jakiejś kompromitującej przygody. Czasem zastanawiam się, dlaczego Mama nie dała mi na drugie imię "Kompromitacja" albo jakoś tak.
Kompromitacja w pełnym słońcu

Otóż jak wspominałam sprzęt narciarski był dla mnie wyjątkowo ciężki. Ale myślę sobie stara gropa jestem, ruchem zawsze się brzydziłam, więc nie ma, co jęczeć i narzekać, że mi ciężko, że nie mogę skręcać tak łatwo jak inni. Trzeciego dnia siedzę sobie umęczona jak nieboskie stworzenie na górze i opalam mordkę. Przychodzi trener snowbordzistów nieżyjący już Jurek Kukucz i mówi - Wiesz, co ja to się nie chcę jakoś wymądrzać albo coś, ale tak patrzyłem dziś jak jeździsz i wydaje mi się, że masz za długie narty
K...wa mać olśnienie... to pewnie dlatego nie mogę zapanować nad nimi w żaden rozsądny sposób, to pewnie dlatego mam prawie powyrywane nogi z bioder! Patrzę na narty i nie wierzę. Kwiat polskiej kadry sportowej mnie otacza wszyscy mnie tresują jak pudla i nikt nie widzi, że mam za długie narty? Dobra, zapada decyzja, że rano zmieniam narty. Ale to nie koniec wieczorem schodzimy ze stoku siadam przed domem na ławeczce żeby zdjąć zbroję i patrzę na swoje buty potem na buty Pawła i jeszcze raz na moje buty. Cholera ciężka nie wierzę w to, co widzę, to nie możliwe. Paweł chłopa jak góra ma buty rozmiar 45 i jest ok ale ja mam na językach napisane 42!!! Ludzie ja nie wiem czy rozumiecie, normalnie noszę, 38 co ja przeżyłam w tej chwili. Jeździłam przez 3 dni w butach cztery numery za dużych! Trzeba być skończoną kretynką żeby tego nie zauważyć. Ale ja nie widziałam. Przysięgam. Ten stres, ta presja, którą na mnie wywierano sponiewierało mi resztki rozsądku. Wszyscy trenerzy się na mnie drą wstawaj, nie pieść się, użalasz się nad sobą a ja miałam za duże buty i za długie narty. Jestem żywym dowodem na to, że w sporcie nie liczy się sprzęt tylko siła umysłu i determinacja. Faceci w wypożyczalni na mój widok od razu wiedzieli, co się stało. Otóż w całym zamieszaniu pomyliłam przygotowany komplet nart i wzięłam nie swoje. Panowie błyskawicznie zorientowali się, co się stało, ale co tam wiedzieli, że wrócę tylko zakładali się jak szybko. Przeszłam ich najśmielsze oczekiwania a wszystkie zakłady zdechły, bo liczyli na parę godzin zanim się skapnę, ale nie na trzy dni. No cóż uroda, talent i wybitność to moje wrodzone cechy. Zmieniłam narty, zmieniłam buty i zaczęłam wreszcie czuć przyjemność narciarską. Wtedy postanowiłam, że ja to się chyba do tych Czech wyprowadzę tak mi się tam podoba i podatki niższe i bez wizy do USA jeżdżą. W ogóle jakoś tak spokojny naród. A dzieci tam to się chyba z nartami rodzą. Najmniejszy Czech miał 18 mc-y i jeździł między nogami taty a 2 latki śmigają już samodzielnie i są dla nich specjalne trasy i wyciągi o nartach i butach nie wspomnę. Widok ten dla mnie był ciut deprymujący, gdy leżałam i walczyłam o oddech a tuż obok śmigał dwulatek wykonując skręty i skosy tak, że tylko śnieg jak wióry leci dookoła. Skończyło się na planach, ale Czechy i narty darzę ogromną sympatią i jak mawiał wilk do zająca w jednej bajce ja wam jeszcze pokażę niech no się tylko ze zdrowiem ogarnę. 
Cerna Hora - Sporty

wtorek, 22 lutego 2011

O pieczeniu chleba

Chleb nasz powszedni piekę sama od kilku tygodni. Najsampierw to strasznie chciałam posiadać maszynę do pieczenia chleba, ale potem zaawansowany kryzys procesu decyzyjnego stał się przyczyną pieczenia chleba w najzwyklejszym na świecie piekarniku. Nie potrafiłam i do tej pory nie potrafię zdecydować, która maszyna będzie tą właściwą. Ale to dobrze, bo jak już nabrałam wprawy w pieczeniu to stwierdzam, że nie ma sensu żebym kolejnym złomem zagracała bezcenną powierzchnię kuchni.Więc zaczęłam piec swój chleb i muszę przyznać, że z bochenka na bochenek jest, co raz lepszy. Pachnący, rumiany i wiem, co jem. Wcale się nie upieram, że jestem mistrzem w pieczeniu chleba, bo całkiem niedawno na babską imprezę do mojej własnej siostry upiekłam taki gniot, że jak by mnie napadli po drodze to tym chlebem w siatce mogłabym się bronić. Najważniejsze, że wiem, dlaczego taki wyszedł, – bo zamiast zwykłych drożdży dałam suszone i brakło mi cierpliwości żeby czekać aż porządnie urośnie. Zew babskiej natury, miłość do whisky i skłonność do przebywania w licznym gronie własnych kuzynek sprawiły, że na łeb na szyję piekłam i pędziłam na ploty zaniedbując haniebnie proces technologiczny.
Jak się zabrać za chleb? Otóż bardzo łatwo. Nabyć trzeba mąkę chlebową jest jej wiele rodzajów w każdym większym sklepie. Najbardziej przypadła mi do gustu mąka orkiszowa. Mieszam taką grubą mąkę z drobniejszą, bo nie przepadam za typowym czarnym, razowym chlebem. Wolę lekki, jasny chleb w typie wieloziarnistego i orkiszowego.
Następny niezbędnik to drożdże po wielu próbach do pieczenia chleba wolę te normalne, prawdziwe jakoś tak szybciej robota z nimi idzie.
Dodatki, jakie kto lubi w moim przypadku obowiązkowo trzy: słonecznik, siemię lniane i pestki dyni. No i na koniec istotna sprawa, w czym piec? Ja piekę w takich keksówkach, które nabyłam specjalnie na tę okazję. 
Bez przesady powiem, że to najlepsze keksówki jakie miałam w życiu bo po raz pierwszy nie walczę z żadnym papierem do pieczenia i smarowaniem. Owszem smaruję je w środku oliwą, ale dlatego, że lubię otręby na chlebie a jakoś się muszą te otręby do tego chleba przykleić po za tym foremki są fantastyczne i przyznam się, że robię nową blacharkę w kuchni to znaczy wymieniam powoli złom aluminiowy na te firmowe. Dość mam tych skorup zardzewiałych.

A teraz szczegóły na jeden bochenek chleba:
35dkg mąki chlebowej
15dkg mąki orkiszowej typ 650
5dkg drożdży zwykłych albo 1 opakowanie suszonych
łyżka soli
łyżka miodu
łyżka oliwy z oliwek
2 szklanki (400ml) maślanki

Dodatki wg mojego uznania:
3-4 łyżki siemienia
3-4 łyżki pestek z dyni
3-4 łyżki pestek słonecznika
Otręby do wysypana foremki w środku.

Najpierw zaczyn z drożdży: do kubka wkładam drożdże, większą szczyptę cukru i łyżkę mąki dolewam trochę ciepłej wody tyle żeby się wszystko połączyło powiedzmy, że ¼ szklnki. Taką paćkę stawiamy na kaloryfer żeby ożyła tylko uwaga diabelstwo rośnie błyskawicznie i nieprawdopodobnie ciężko umyć kaloryfer jak wykipi i pozalewa wszystko.
To jest czas, gdy do miski wsypuję mąkę, sól, miód, dodatki i ogrzewam maślankę tyle żeby była ciepła. Gotowy zaczyn dolewam do miski z mąką i zaczynam mieszać dolewając maślankę i oliwę. Siadam przed telewizorem i papram się w tym chlebowym błocie tak z 15 minut dłużej nie wytrzymam, brak mi cierpliwości. Ciasto ma konsystencję lepką, mocno kleistą. Nie dosypuję więcej mąki bo będzie za ciężkie i nie wyrośnie. Trzeba pamiętać, że te wszystkie dodatki pestkowe są dość duże i drożdze muszą się nieźle spiąć żeby nie wyszedł zakalec. Niech się lepi byle nie wyszedł zakalec. Przykrywam miskę folią spożywczą i zostawiam w ciepłym miejscu do wyrośnięcia. Po 30 minutach przerywam brutalnie proces rośnięcia po przez włożenie łapy i zamieszanie ciasta, po czym pozwalam mu rosnąć jeszcze koło 30 minut. Fachowcy nazywają to odgazowaniem a ma to na celu zmobilizowanie kolonii drożdżowych do jeszcze bardziej efektywnej pracy. Swoją drogą ciekawe, co na to ich związki zawodowe? Bo nie dość, że kolonie rosną prawie za darmo to jeszcze na chama się im efektywność zwiększa. Już gdzieś o tym słyszałam a wy? Wyrośnięte ciasto przekładam do foremki. Przechylam miskę i chlup do formy potem mokrą ręką delikatnie wyrównuję i wygładzam powierzchnię i znowu zostawiam na kaloryferze do wyrośnięcia na następne 30 minut. Teraz czas by nagrzał nam się piekarnik do jakiś 200 stopni. Cały proces pozornie wygląda na skomplikowany, ale wcale tak nie jest. Nabrałam już wprawy i bardzo lubię to całe pieczenie chleba.
Wyrośnięte ciasto wkładam do piekarnika a na jego spód stawiam miseczkę z wodą żeby podczas pieczenia chleb miał odpowiednią wilgotność. Piekę w maksymalnej temperaturze jakieś 20 minut a potem zmniejszam do 180 stopni i zostawiam tylko grzanie od dołu, ale przypominam, że każdy piekarnik ma swoje fochy. Piecze się około 60 miut po wyjęciu smaruję pędzelkiem gorący chleb zimną wodą zrobi się na nim taka błyszcząca skórka.
Życzę powodzenia i sukcesów. Upieczcie swój własny chleb, bo naprawdę warto. Podobno mężczyzna powinien wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna, co w takim razie z kobietą? Kobieta powinna wiedzieć jak o ten dom zadbać po za tym musi umieć pomalować rzęsy w lusterku samochodowym i upiec chleb :)

poniedziałek, 14 lutego 2011

Wariacja na temat karkówki

Dalej zalegam w domu mój komputer uznał mnie już chyba za swoje urządzenie peryferyjne, bo jak wstaję z kanapy to słyszę dźwięk jak przy odłączaniu pendrivea, dlatego postanowiłam zrobić coś pożytecznego. Oczywiście do jedzenia, bo co ja mogę innego zrobić?
Postanowiłam upiec karkówkę. O karkówce można by pisać całe poematy, osobiście gdybym się dobrze uparła to mogę napisać książkę „500 sposobów na karkówkę”. Uwielbiam karkówkę jest dla mnie idealnym materiałem do eksperymentów. Ten fragment świni nagły i gwałtowny wzrost popularności zawdzięcza pospolitemu ruszeniu Polaków w kierunku nowej tradycji świeckiej, jaką stało się w ostatnich latach grilowanie. Jednak bywając na różnego rodzaju imprezach towarzyskich stwierdzam, że karkówki smażyć ludziska nie potrafią. Najczęściej serwuje się nam przypaloną podeszwę, którą panowie obficie paćkają keczupem i musztardą żeby potem popić ją piwem jako odtrutką na wypadek niestrawności. Jednak żebym nie wyszła na całkowicie zarozumiałą cholerę przyznam, że najlepszą karkówkę jadłam na rajdzie w Braniewie gdzie chłopaki za każdym razem przygotowują fantastyczną karkówkę dobrze zamarynowaną i starannie upieczoną. Karkówka jest nieodłącznym elementem rajdów błotnych. Mój przyjaciel Balu, z którym mam przyjemność jeździć wysoko ceni sobie moje kanapki z grubym plastrem karkówki a jak do łapy trafi jeszcze ogórek małosolny mogę powiedzieć, że chłop żywcem do nieba maszeruje. Jak jest głodny jest nie do wytrzymania a na dodatek bywa agresywny w stosunku do istot żywych więc tylko regularne karmienie zapewnia bezpieczne pokonanie trasy.
Tak wygląda głodny Balu
 Pamiętam jak na rajdzie w Bornym Sulinowie o 5 nad ranem kroiłam mięso w plastry na kolanie uważając by nie wywalić wszystkiego w piach istniało, bowiem ryzyko, że wtedy chłopaki rozerwą mnie na strzępy przy pomocy chińskiej wyciągarki elektrycznej. Gdy panowie usłyszeli, że do jedzenia jest mięso nikt nie jechał sześciu chłopa stało nade mną i czekali karnie w kolejce na swoją pajdę przedwczorajszego chleba z karkówką. Obrosłam legendą jak mchem i już zawsze na rajd zabieram kawał pieczonego mięcha na pożarcie samcom.
Jak zrobić dobrą karkówkę? Powoli. To mięso nie lubi pośpiechu i byle, jakiego traktowania.
Kupuję kawał mięsa tak ponad kilogram i staram się żeby był wysoki nie lubię płaskich porcji, bo się potem źle kroi w plastry. 
Najprostszy sposób to posmarować karkówkę solą, musztardą i czosnkiem i zostawić w lodówce na noc albo dwie. Potem do piekarnika i piekę średnio tyle ile waży mięso w temp 170 stopni, czyli jeśli mam 2 kilo mięsa piekę na oko koło 2 godziny. Wkładam mięso do żaroodpornego naczynia albo do foliowego rękawa podlewam trochę wodą lub winem, co wpadnie mi pod rękę.

Tym razem zrobiłam inaczej. Zapeklowałam karkówkę w soli peklującej. Sól kupiłam w jakimś supermarkecie z czystej ciekawości i zrobiłam tak:
1,7 kg karkówki zalałam solanką składającą się z:
1 litr wody przegotowanej, ciepłej
70 g soli peklującej
1 łyżki cukru
1 łyżeczka tymianku
5 liści laurowych
6 kulek ziela angielskiego
1 łyżeczka kolendry
3 ząbki czosnku
5 goździków



Wszystkie przyprawy prócz liścia laurowego i czosnku zmiażdżyłam wałkiem do ciasta żeby się lepiej rozniosły zapachy wrzuciłam do wody dodałam liść i czosnek, który tylko rozgniotłam nożem żeby puścił zapach i smak nie ma potrzeby obierania i siekania wystarczająco będzie pachnieć. Zalałam mięso w żaroodpornej misce i obciążyłam dodatkowo talerzykiem. Wystawiłam całość na balkon, bo jeszcze jest mróz i stało to sobie tam 3 dni przewróciłam je w solance ze dwa razy żeby równo mięso nasączyło się solanką.
Mięso po 3 dniach wyjęłam opłukałam w zimnej wodzie. Piekłam w żaroodpornym naczyniu przedtem podlałam paroma łyżkami bulionu siedziało w piekarniku niewiele ponad 1,5 h w temperaturze 170 stopni. Wyszło wspaniałe kruche, delikatne i bardzo soczyste. Znakomicie nadaje się do kanapek jak również do pieczonych ziemniaków z surówką a w smaku poezja.
Już tak sobie myślę jak to by było gdyby zamiast karkówki zapeklować tak mięso na białą kiełbasę świąteczną? Co wy na to?