poniedziałek, 28 lutego 2011

Karkówka dla drwala

Zrobiłam następną odsłonę karkówki. Tym razem ostrzejsza wersja.
Kilogram karkówki zalałam sosem z pikantnej papryki, imbiru i czosnku całość podlałam resztką whisky Jacka Daniels, co nie wiem, jakim cudem ocalała w lodówce. Marynowało się całą noc. W trakcie pieczenia sos okazał się za słony, więc ratowałam się jak mogłam. Dodałam pokrojoną w piórka cebulę i kostki surowych ziemniaków całość posypałam słodką papryką. Ziemniaki fenomenalnie nadają się jako oddział szybkiego reagowania w sytuacji przesolenia. Tym sposobem zamiast karkówki na kanapki otrzymałam solidny obiad nawet dla drwala.

Kawałek karkówki -około 1 kilograma natrzeć dobrze solą i zalać marynatą

Marynata:
3 ząbki czosnku- przecisnąć przez praskę
Korzeń imbiru około 2 cm- obrać i zetrzeć na tarce albo przecisnąć jak czosnek
1 łyżeczka ostrej papryki
2 łyżki keczupu najlepiej ostrego
5 łyżek whisky albo wódki – alkohol dobrze działa na każde mięso J
½ szklanki ciepłej wody

Dodatkowo:
2 cebule – posiekać w piórka
2 duże ziemniaki – pokroić w grubą kostkę
słodka papryka


Mięso wyjąć z marynaty wsadzić do żaroodpornego naczynia i wlać trochę wody powiedzmy pół szklanki, niech się piecze tak z 45 minut pod przykryciem. Po tym czasie wyjąć z piekarnika sprawdzić widelcem czy miękkie. Teraz dosypać cebulę, ziemniaki i całość posypać papryką żeby ładny kolor się zrobił a jak ktoś lubi to ziemniaczki można jeszcze kminkiem posypać. Dopiekało się z ziemniakami jeszcze 30 minut. 

sobota, 26 lutego 2011

Nauka jazdy na nartach

Ciągle jest diabelnie zimno, ale za to jak pięknie świeci słońce. Trzeba przyznać, że zima żegna się z nami w wielkim stylu. Odchodzi z fasonem i tak jakoś ładnie. Gdyby całą zimę świeciło takie piękne słońce myślę, że wszystkim było by łatwiej ją przetrwać.
Ja to tylko nart żałuję w tym roku. Takie słońce i piękny świeżutki śnieg aż się prosi żeby pośmigać a tu nici bawełniane. Piękne buty pokryły się warstwą kurzu, wypasione trendy gogle przestaną być hitem na głowie a przecież jeszcze nie tak dawno chciałam się dla nart przeprowadzać do Czech. A jak to się wszystko zaczęło?
Moja edukacja narciarska rozpoczęła się w Czechach to była prawdziwa narciarska szkoła przetrwania i zwracając uwagę na mój wiek stało się to stanowczo zbyt późno.
Przyjechaliśmy do Jańskich Łaźniach w Czechach tak koło godziny 11:00 powitanie szybkie zapoznanie z ekipą i ....normalny człowiek to by poszedł odespać podróż a tu się okazuje że nasz pokój dopiero po 12:00 będzie gotowy a do tego czasu nasza pomoc jest konieczna przy organizacji całego zamieszania. To obóz dla studentów -ja robię za gościa a za kilkanaście minut pojawi się 50 studentów, których trzeba zakwaterować policzyć, wpisać na listy obecności, taki dziekanat na wynos. To mogę robić biuro to mój żywioł. Żeby przełamać pierwsze lody wśród kadry nasz kierownik obozu proponuje drinka. Z braku rozpuszczalnika pijemy po małej whisky pomieszane z niebieskim powszechnie znanym napojem izotonicznym. Drink przypomina wizualnie płyn do naczyń "Ludwik" Ale od tej chwili już nic nie może mnie dziwić w końcu jestem wśród sportowców. Gdy już dotarłam do swojego pokoju chciałam tylko wyciągam się jak trup na kanapie. Nic z tego bo okazuje się, że za 15 minut mam odebrać sprzęt z wypożyczalni, mało tego mam się stawić w pełnym umundurowaniu narciarskim żeby dopasować wszystko jak trzeba. W przymierzalni dantejskie sceny kłębowisko nart, kijków i ludzi a ja zostaję zaproszona na gorącą czekoladę. Okazuje się, że w czekoladzie jest pięćdziesiątka rumu. Czuję jak izotonik i czekolada wzajemnie się wykluczają. Wreszcie dostaję swoje narty, buty kurcze, jakie to cholerstwo ciężkie. Jak w tym można śmigać po śniegu? Na pocieszenie Czesi częstują mnie lokalną nalewką z miodu i wina. Wiem, że nie mogę drażnić tubylców, nie mogę odmówić nie wypada. Izotonik z whisky, rum z czekoladą, tajemnicza medewina chcę tylko położyć się do łóżka i zasnąć najlepiej na tydzień.
Jakie spać? Jaki odpoczynek? Mam natychmiast dołączyć do grupy studentów właśnie zaczynam pierwszy trening. Oswajanie z nartami. Moim instruktorem okazuje się być sam prorektor jednej szacownej sportowej uczelni. Po pół godzinnych zmaganiach stoję na  nartach, potrafię już je założyć i zdjąć oraz przejść na nich jakieś 5 metrów zanim bezsilnie padnę nochem w śnieg. Nie jestem wyjątkiem, studenci również przewracają się o własne nogi tylko pan profesor radośnie popyla w śniegu wymyślając, co raz to nowsze gry i zabawy. To musi być cyborg android albo inna krzemowa forma życia. Koło 17:00 postanawiamy wraz ze studentami zabić go i porzucić zwłoki w śniegu, ktoś nawet rzuca propozycję by go zjeść, bo pora kolacji się zbliża i nie ma, co marnować mięsa. Na szczęście odgwizdano koniec zajęć. Czołgam się wiec po śniegu do kwatery, prysznic kolacja i spać.
Drugi dzień zaczął się o 6:45 tak, tak w środku nocy. Nasza gospodyni, u której mieszkałam przemiła Marcela zwana potocznie Hożą Holką ze łzami w oczach prosiła żeby śniadanie mogło być na 8:30 a nie, na 7:30 ale kierownik obozu był nieugięty. Mam ze studentami chodzić na zajęcia i żadnych znajomości, bez litości. Zwlekłam się, choć każda komórka się we mnie buntowała i o 8:15 już byłam na stoku.
Mordercza rozgrzewka, rozciąganie gnatów...myśl...Matko Boska, z jakiego bądź kościoła, co ja tutaj robię? To wbrew mojej naturze...wbrew wszystkim starannie pielęgnowanym zasadom o unikaniu zbędnego ruchów. Skłony, przysiady, podskoki ja jeszcze śpię gdzie mnie na tym śniegu się poniewierać? Ale ćwiczę, choć czarne myśli krążą mi po zwojach. Człowiek nie może dotykać czołem do kolan, bo od tego się może kołtun we włosach zrobić albo kurzajka. Przecież mnie sport nawet w telewizji męczy. Zaczynamy zjazdy. Oczywiście jadę jako ostatnia, teoretycznie wiem jak się hamuje, ale praktycznie to brakuje mi siły w nogach żeby sterować nartami, ale dojeżdżam do wyciągu jak pocisk nie zabijając nikogo po drodze. Jasna Anielka gdzie ta przyjemność??? Nogi mam już tak ziksowane że chyba będę przed spaniem do nart je sobie przywiązywać żeby to jakoś wyprostować a mój instruktor chwali mnie że "dobrze sobie pługiem radzę" nie wiem czy dobrze ale walczę o życie więc staram się robić z nogami co się da. Jeżdżenie wyciągiem to inna umiejętność. Tu mój pług na nic się nie zdaje, bo narty mają być równo żeby się nie wypieprzyć jak orczyk cię pociągnie. Czeski operator wyciągu z anielską cierpliwością podaje mi orczyk z 15 razy zanim udaje mi się dosiąść zimnej rury i wjechać na górę. Zabawa polega na objęciu udami rury z kółkiem jak psie freesbe. Doznanie z pogranicza erotyki i formuły pierwszej, ale przynajmniej można wjechać na górę a nie drapać się na piechotę. Kolejny zjazd i tuż przed wyciągiem walę się na ziemię. Oczywiście podniesienie się o własnych siłach jest po za zasięgiem moich umiejętności. Coś mi się za mocno ręce trzęsą. Przerwa!!!! Ja chcę przerwę!!! W dupie mam wszystko czuję, że nie dam rady, bo boli jak cholera. Nade mną stoją szydercy i kwiczą -Wstawaj nie pieść się jak można się nie podnieść, przełóż nartę podnieś kijek itp, milion dobrych rad. Zmiana profilu kształcenia. Roman kierownik obozu sam zabiera się za moją edukację. Dostaję na 2 h inne narty tak zwane snowblade. Bardzo krótkie narty wyglądają jak zabawki. Jeeeeeeee to jest to! Wreszcie czuję, że to się da! Że można zapanować nad deską przykręconą do nóg! Śmigam jak sarenka i zaczynam rozumieć, o co tu chodzi. Miło było, ale się skończyło profesorowie zabrali mi krótkie żebym nawyków złych nie miała i znowu od początku nauka jazdy. Tym razem było lepiej. Przeżyłam drugi dzień.
Trzeciego dnia już samodzielnie jeździłam a potem codziennie troszkę lepiej. Największa frajda? 
Zjazd nocą 6 dnia nauki z Czernej Hory. Trasa prawie 6 km przez las po ciemku. 
Coś niesamowitego i zarazem niebezpiecznego.Ale kierownik miał jakieś magiczne układy z Czechami i zgodzili się na taki zjazd po zmroku. Kto się czuł na siłach ten jechał, kto miał cykora wracał kolejką linową na dół. Podczas tego zjazdu zagapiłam się na jednym z przejazdów i koncertowo ku uciesze zgromadzonej studenckiej gawiedzi wjechałam w choinkę biorąc ją fachowo między nogi. Bo jakoś tak sobie wbiłam do bani, że najbezpieczniejszą formą hamowania jest wjazd przez zaspę prosto w iglaki. Jak nie mogłam wyrobić zakrętu, przysiad na dupę i skręt w roślinność. Raz to tak się splątałam z przyrodą, że kilku instruktorów-profesorów stanęło i zastanawiali się jak mam się podnieść żeby było naukowo poprawnie. Nie odpięli mi nart a gdzie tam! Broń Boże zasada jest taka, że student jak się wywali to ma się sam podnieść, odpinanie nart jest niepedagogiczne i pewnie robi spustoszenie w umyśle. Więc ja leżę oni stoją a mnie boli. Czuję że kolana mam na plecach a biodra na pośladkach o stopach nie wspomnę bo miałam przez moment myśl by je wstążkami przy butach oznaczyć która prawa a która lewa. No, bo pomyślcie jak podnieść lewą nogę kiedy kompletnie nie ma się pojęcia w tym kłębowisku co jest nogą lewą? Profesorzy radzą, dumają i nic jak by nie radzili ja nadal leżę w śniegu wreszcie jeden zamknął oczy i odpiął mi narty reszta odeszła z niesmakiem. Nauka nie ma ze mnie pożytku. Nikt nie potrafił tak przelecieć przez zaspy jak ja:) Brawury to tam nie było, ale często miałam śmierć w moich brązowych oczach, które osiągały ze strachu rozmiar pokrywki na kocioł.
Numer sezonu? Tak nie była bym sobą gdybym nie miała jakiejś kompromitującej przygody. Czasem zastanawiam się, dlaczego Mama nie dała mi na drugie imię "Kompromitacja" albo jakoś tak.
Kompromitacja w pełnym słońcu

Otóż jak wspominałam sprzęt narciarski był dla mnie wyjątkowo ciężki. Ale myślę sobie stara gropa jestem, ruchem zawsze się brzydziłam, więc nie ma, co jęczeć i narzekać, że mi ciężko, że nie mogę skręcać tak łatwo jak inni. Trzeciego dnia siedzę sobie umęczona jak nieboskie stworzenie na górze i opalam mordkę. Przychodzi trener snowbordzistów nieżyjący już Jurek Kukucz i mówi - Wiesz, co ja to się nie chcę jakoś wymądrzać albo coś, ale tak patrzyłem dziś jak jeździsz i wydaje mi się, że masz za długie narty
K...wa mać olśnienie... to pewnie dlatego nie mogę zapanować nad nimi w żaden rozsądny sposób, to pewnie dlatego mam prawie powyrywane nogi z bioder! Patrzę na narty i nie wierzę. Kwiat polskiej kadry sportowej mnie otacza wszyscy mnie tresują jak pudla i nikt nie widzi, że mam za długie narty? Dobra, zapada decyzja, że rano zmieniam narty. Ale to nie koniec wieczorem schodzimy ze stoku siadam przed domem na ławeczce żeby zdjąć zbroję i patrzę na swoje buty potem na buty Pawła i jeszcze raz na moje buty. Cholera ciężka nie wierzę w to, co widzę, to nie możliwe. Paweł chłopa jak góra ma buty rozmiar 45 i jest ok ale ja mam na językach napisane 42!!! Ludzie ja nie wiem czy rozumiecie, normalnie noszę, 38 co ja przeżyłam w tej chwili. Jeździłam przez 3 dni w butach cztery numery za dużych! Trzeba być skończoną kretynką żeby tego nie zauważyć. Ale ja nie widziałam. Przysięgam. Ten stres, ta presja, którą na mnie wywierano sponiewierało mi resztki rozsądku. Wszyscy trenerzy się na mnie drą wstawaj, nie pieść się, użalasz się nad sobą a ja miałam za duże buty i za długie narty. Jestem żywym dowodem na to, że w sporcie nie liczy się sprzęt tylko siła umysłu i determinacja. Faceci w wypożyczalni na mój widok od razu wiedzieli, co się stało. Otóż w całym zamieszaniu pomyliłam przygotowany komplet nart i wzięłam nie swoje. Panowie błyskawicznie zorientowali się, co się stało, ale co tam wiedzieli, że wrócę tylko zakładali się jak szybko. Przeszłam ich najśmielsze oczekiwania a wszystkie zakłady zdechły, bo liczyli na parę godzin zanim się skapnę, ale nie na trzy dni. No cóż uroda, talent i wybitność to moje wrodzone cechy. Zmieniłam narty, zmieniłam buty i zaczęłam wreszcie czuć przyjemność narciarską. Wtedy postanowiłam, że ja to się chyba do tych Czech wyprowadzę tak mi się tam podoba i podatki niższe i bez wizy do USA jeżdżą. W ogóle jakoś tak spokojny naród. A dzieci tam to się chyba z nartami rodzą. Najmniejszy Czech miał 18 mc-y i jeździł między nogami taty a 2 latki śmigają już samodzielnie i są dla nich specjalne trasy i wyciągi o nartach i butach nie wspomnę. Widok ten dla mnie był ciut deprymujący, gdy leżałam i walczyłam o oddech a tuż obok śmigał dwulatek wykonując skręty i skosy tak, że tylko śnieg jak wióry leci dookoła. Skończyło się na planach, ale Czechy i narty darzę ogromną sympatią i jak mawiał wilk do zająca w jednej bajce ja wam jeszcze pokażę niech no się tylko ze zdrowiem ogarnę. 
Cerna Hora - Sporty

wtorek, 22 lutego 2011

O pieczeniu chleba

Chleb nasz powszedni piekę sama od kilku tygodni. Najsampierw to strasznie chciałam posiadać maszynę do pieczenia chleba, ale potem zaawansowany kryzys procesu decyzyjnego stał się przyczyną pieczenia chleba w najzwyklejszym na świecie piekarniku. Nie potrafiłam i do tej pory nie potrafię zdecydować, która maszyna będzie tą właściwą. Ale to dobrze, bo jak już nabrałam wprawy w pieczeniu to stwierdzam, że nie ma sensu żebym kolejnym złomem zagracała bezcenną powierzchnię kuchni.Więc zaczęłam piec swój chleb i muszę przyznać, że z bochenka na bochenek jest, co raz lepszy. Pachnący, rumiany i wiem, co jem. Wcale się nie upieram, że jestem mistrzem w pieczeniu chleba, bo całkiem niedawno na babską imprezę do mojej własnej siostry upiekłam taki gniot, że jak by mnie napadli po drodze to tym chlebem w siatce mogłabym się bronić. Najważniejsze, że wiem, dlaczego taki wyszedł, – bo zamiast zwykłych drożdży dałam suszone i brakło mi cierpliwości żeby czekać aż porządnie urośnie. Zew babskiej natury, miłość do whisky i skłonność do przebywania w licznym gronie własnych kuzynek sprawiły, że na łeb na szyję piekłam i pędziłam na ploty zaniedbując haniebnie proces technologiczny.
Jak się zabrać za chleb? Otóż bardzo łatwo. Nabyć trzeba mąkę chlebową jest jej wiele rodzajów w każdym większym sklepie. Najbardziej przypadła mi do gustu mąka orkiszowa. Mieszam taką grubą mąkę z drobniejszą, bo nie przepadam za typowym czarnym, razowym chlebem. Wolę lekki, jasny chleb w typie wieloziarnistego i orkiszowego.
Następny niezbędnik to drożdże po wielu próbach do pieczenia chleba wolę te normalne, prawdziwe jakoś tak szybciej robota z nimi idzie.
Dodatki, jakie kto lubi w moim przypadku obowiązkowo trzy: słonecznik, siemię lniane i pestki dyni. No i na koniec istotna sprawa, w czym piec? Ja piekę w takich keksówkach, które nabyłam specjalnie na tę okazję. 
Bez przesady powiem, że to najlepsze keksówki jakie miałam w życiu bo po raz pierwszy nie walczę z żadnym papierem do pieczenia i smarowaniem. Owszem smaruję je w środku oliwą, ale dlatego, że lubię otręby na chlebie a jakoś się muszą te otręby do tego chleba przykleić po za tym foremki są fantastyczne i przyznam się, że robię nową blacharkę w kuchni to znaczy wymieniam powoli złom aluminiowy na te firmowe. Dość mam tych skorup zardzewiałych.

A teraz szczegóły na jeden bochenek chleba:
35dkg mąki chlebowej
15dkg mąki orkiszowej typ 650
5dkg drożdży zwykłych albo 1 opakowanie suszonych
łyżka soli
łyżka miodu
łyżka oliwy z oliwek
2 szklanki (400ml) maślanki

Dodatki wg mojego uznania:
3-4 łyżki siemienia
3-4 łyżki pestek z dyni
3-4 łyżki pestek słonecznika
Otręby do wysypana foremki w środku.

Najpierw zaczyn z drożdży: do kubka wkładam drożdże, większą szczyptę cukru i łyżkę mąki dolewam trochę ciepłej wody tyle żeby się wszystko połączyło powiedzmy, że ¼ szklnki. Taką paćkę stawiamy na kaloryfer żeby ożyła tylko uwaga diabelstwo rośnie błyskawicznie i nieprawdopodobnie ciężko umyć kaloryfer jak wykipi i pozalewa wszystko.
To jest czas, gdy do miski wsypuję mąkę, sól, miód, dodatki i ogrzewam maślankę tyle żeby była ciepła. Gotowy zaczyn dolewam do miski z mąką i zaczynam mieszać dolewając maślankę i oliwę. Siadam przed telewizorem i papram się w tym chlebowym błocie tak z 15 minut dłużej nie wytrzymam, brak mi cierpliwości. Ciasto ma konsystencję lepką, mocno kleistą. Nie dosypuję więcej mąki bo będzie za ciężkie i nie wyrośnie. Trzeba pamiętać, że te wszystkie dodatki pestkowe są dość duże i drożdze muszą się nieźle spiąć żeby nie wyszedł zakalec. Niech się lepi byle nie wyszedł zakalec. Przykrywam miskę folią spożywczą i zostawiam w ciepłym miejscu do wyrośnięcia. Po 30 minutach przerywam brutalnie proces rośnięcia po przez włożenie łapy i zamieszanie ciasta, po czym pozwalam mu rosnąć jeszcze koło 30 minut. Fachowcy nazywają to odgazowaniem a ma to na celu zmobilizowanie kolonii drożdżowych do jeszcze bardziej efektywnej pracy. Swoją drogą ciekawe, co na to ich związki zawodowe? Bo nie dość, że kolonie rosną prawie za darmo to jeszcze na chama się im efektywność zwiększa. Już gdzieś o tym słyszałam a wy? Wyrośnięte ciasto przekładam do foremki. Przechylam miskę i chlup do formy potem mokrą ręką delikatnie wyrównuję i wygładzam powierzchnię i znowu zostawiam na kaloryferze do wyrośnięcia na następne 30 minut. Teraz czas by nagrzał nam się piekarnik do jakiś 200 stopni. Cały proces pozornie wygląda na skomplikowany, ale wcale tak nie jest. Nabrałam już wprawy i bardzo lubię to całe pieczenie chleba.
Wyrośnięte ciasto wkładam do piekarnika a na jego spód stawiam miseczkę z wodą żeby podczas pieczenia chleb miał odpowiednią wilgotność. Piekę w maksymalnej temperaturze jakieś 20 minut a potem zmniejszam do 180 stopni i zostawiam tylko grzanie od dołu, ale przypominam, że każdy piekarnik ma swoje fochy. Piecze się około 60 miut po wyjęciu smaruję pędzelkiem gorący chleb zimną wodą zrobi się na nim taka błyszcząca skórka.
Życzę powodzenia i sukcesów. Upieczcie swój własny chleb, bo naprawdę warto. Podobno mężczyzna powinien wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna, co w takim razie z kobietą? Kobieta powinna wiedzieć jak o ten dom zadbać po za tym musi umieć pomalować rzęsy w lusterku samochodowym i upiec chleb :)

poniedziałek, 14 lutego 2011

Wariacja na temat karkówki

Dalej zalegam w domu mój komputer uznał mnie już chyba za swoje urządzenie peryferyjne, bo jak wstaję z kanapy to słyszę dźwięk jak przy odłączaniu pendrivea, dlatego postanowiłam zrobić coś pożytecznego. Oczywiście do jedzenia, bo co ja mogę innego zrobić?
Postanowiłam upiec karkówkę. O karkówce można by pisać całe poematy, osobiście gdybym się dobrze uparła to mogę napisać książkę „500 sposobów na karkówkę”. Uwielbiam karkówkę jest dla mnie idealnym materiałem do eksperymentów. Ten fragment świni nagły i gwałtowny wzrost popularności zawdzięcza pospolitemu ruszeniu Polaków w kierunku nowej tradycji świeckiej, jaką stało się w ostatnich latach grilowanie. Jednak bywając na różnego rodzaju imprezach towarzyskich stwierdzam, że karkówki smażyć ludziska nie potrafią. Najczęściej serwuje się nam przypaloną podeszwę, którą panowie obficie paćkają keczupem i musztardą żeby potem popić ją piwem jako odtrutką na wypadek niestrawności. Jednak żebym nie wyszła na całkowicie zarozumiałą cholerę przyznam, że najlepszą karkówkę jadłam na rajdzie w Braniewie gdzie chłopaki za każdym razem przygotowują fantastyczną karkówkę dobrze zamarynowaną i starannie upieczoną. Karkówka jest nieodłącznym elementem rajdów błotnych. Mój przyjaciel Balu, z którym mam przyjemność jeździć wysoko ceni sobie moje kanapki z grubym plastrem karkówki a jak do łapy trafi jeszcze ogórek małosolny mogę powiedzieć, że chłop żywcem do nieba maszeruje. Jak jest głodny jest nie do wytrzymania a na dodatek bywa agresywny w stosunku do istot żywych więc tylko regularne karmienie zapewnia bezpieczne pokonanie trasy.
Tak wygląda głodny Balu
 Pamiętam jak na rajdzie w Bornym Sulinowie o 5 nad ranem kroiłam mięso w plastry na kolanie uważając by nie wywalić wszystkiego w piach istniało, bowiem ryzyko, że wtedy chłopaki rozerwą mnie na strzępy przy pomocy chińskiej wyciągarki elektrycznej. Gdy panowie usłyszeli, że do jedzenia jest mięso nikt nie jechał sześciu chłopa stało nade mną i czekali karnie w kolejce na swoją pajdę przedwczorajszego chleba z karkówką. Obrosłam legendą jak mchem i już zawsze na rajd zabieram kawał pieczonego mięcha na pożarcie samcom.
Jak zrobić dobrą karkówkę? Powoli. To mięso nie lubi pośpiechu i byle, jakiego traktowania.
Kupuję kawał mięsa tak ponad kilogram i staram się żeby był wysoki nie lubię płaskich porcji, bo się potem źle kroi w plastry. 
Najprostszy sposób to posmarować karkówkę solą, musztardą i czosnkiem i zostawić w lodówce na noc albo dwie. Potem do piekarnika i piekę średnio tyle ile waży mięso w temp 170 stopni, czyli jeśli mam 2 kilo mięsa piekę na oko koło 2 godziny. Wkładam mięso do żaroodpornego naczynia albo do foliowego rękawa podlewam trochę wodą lub winem, co wpadnie mi pod rękę.

Tym razem zrobiłam inaczej. Zapeklowałam karkówkę w soli peklującej. Sól kupiłam w jakimś supermarkecie z czystej ciekawości i zrobiłam tak:
1,7 kg karkówki zalałam solanką składającą się z:
1 litr wody przegotowanej, ciepłej
70 g soli peklującej
1 łyżki cukru
1 łyżeczka tymianku
5 liści laurowych
6 kulek ziela angielskiego
1 łyżeczka kolendry
3 ząbki czosnku
5 goździków



Wszystkie przyprawy prócz liścia laurowego i czosnku zmiażdżyłam wałkiem do ciasta żeby się lepiej rozniosły zapachy wrzuciłam do wody dodałam liść i czosnek, który tylko rozgniotłam nożem żeby puścił zapach i smak nie ma potrzeby obierania i siekania wystarczająco będzie pachnieć. Zalałam mięso w żaroodpornej misce i obciążyłam dodatkowo talerzykiem. Wystawiłam całość na balkon, bo jeszcze jest mróz i stało to sobie tam 3 dni przewróciłam je w solance ze dwa razy żeby równo mięso nasączyło się solanką.
Mięso po 3 dniach wyjęłam opłukałam w zimnej wodzie. Piekłam w żaroodpornym naczyniu przedtem podlałam paroma łyżkami bulionu siedziało w piekarniku niewiele ponad 1,5 h w temperaturze 170 stopni. Wyszło wspaniałe kruche, delikatne i bardzo soczyste. Znakomicie nadaje się do kanapek jak również do pieczonych ziemniaków z surówką a w smaku poezja.
Już tak sobie myślę jak to by było gdyby zamiast karkówki zapeklować tak mięso na białą kiełbasę świąteczną? Co wy na to?


czwartek, 27 stycznia 2011

Tęsknota za biurem o smaku drożdżówek


Pracuję w biurze, jeśli pracuję. Teraz siedzę w domu i mogę tylko tęsknić za pracą. Jak wiadomo praca w biurze dzieli się na dwa etapy. Pierwszy z nich obejmuje godziny od 8:00 do 12:00 i jego elementem składowym jest walka z głodem. Drugi etap pracy w biurze to godziny od 12:00 do 15:00 i jest nim permanentna walka ze snem. No chyba, że jest piątek to drugi etap skraca się do 13:00 i po sprawie. No, więc jak walczyć z głodem? Przy pomocy drożdżówek. Moje ukochane są z cukierni, która dostarcza je do sklepu tuż po godzinie, 8:00 więc koleżanka z za biurka naraża życie kryjąc mnie przed szefem, gdy ja stoję w kolejce po ukochane słodkości. Gdyby szef jadał drożdżówki został by wciągnięty do spisku i mogłabym się spóźniać posiadając dyspensę, ale szef nie jada, więc pozostaje tylko jego zastępca, który jest na wiecznej diecie, ale nie odmawia sobie kruszonki i lukru. Tak zatęskniłam za drożdżówką, że postanowiłam zrobić je sama. Przepis mam z mojego ulubionego serwisu o gotowaniu. Zrobiłam z podwójnej porcji, bo mi się wydawało za mało, ale myślę, że przesadziłam z ilością. Będę częstować J

Składniki
50 dag mąki
1 szklanka ciepłego mleka
1 opakowanie suszonych drożdży
3 łyżki cukru
2 jajka
16 dag roztopionego masła
szczypta soli
10 dag bakalii

jajko do smarowania
15 dag cukru pudru na lukier

Sposób przygotowania
Jajka ubiłam mikserem z cukrem aż się zrobiła taka pianka koloru kremowego w tym czasie rozpuściłam masło w rondelku ma być ciepłe a nie usmażone no i trzeba podgrzać szklanę mleka ja to robię w mikrofalówce a jak ktoś nie ma to można w garnku po maśle żeby nie paprać wszystkich garów w chałupie.
Teraz mąkę mieszamy z drożdżami i na to wlać ubite jajka i mleko koniecznie oraz szczypta soli. Mieszamy łapą i powoli dolewamy ciepłe masełko. Może się okazać, że te pół kilo mąki to za mało, bo całość jest kluchowata. Dodać z czystym sumieniem jeszcze 15 dkg, podsypać bezpośrednio do miski i mieszać. Jak się połączy wszystko w jednolitą masę można dodać bakalie. Dodałam rodzynki, taką solidną garść. Nastawiłam sobie minutnik i poszłam oglądać TVN24. Nie Potrafię dłużej ani mieszać ani oglądać gadającego Jarka, więc ciasto musiało mieć dość. Teraz zostawia się ciasto przykryte ściereczką na 30-40 minut w ciepłym miejscu, które u mnie jest w piekarniku z włączoną żarówką. Daje to około 25 stopni ciepła, co w zupełności wystarcza. W Międzyczasie odkurzyłam mieszkanie i umyłam podłogę, bo koty zrobiły doszczętną rozpierduchę bawiły się w wojnę albo, co. Nie mam pojęcia, w nocy bawią się w duchy chodzą po chałupie i jeden drugiego straszy. Któryś spada ze schodów, czasem słychać jęk a czasem kocie przekleństwa. Nie nudzą się zwierzaki.
Ciasto wyrośnie pięknie, podwoi swoją objętość. Teraz wyjmujemy je z miski, tak połowę, na stół nie trzeba podsypywać mąką, bo nie klei się jakoś dramatycznie. Piekarnik nagrzać do 170-180 stopni. Wyjęty kawałek dzielimy na trzy i robimy z tego wałeczki można kulać można w dłoni, jak kto lubi byle za długo nie miętosić w łapach. Długość 30-40 cm szerokość jakieś 2 cm. Ciasto jest bardzo delikatne w dotyku, więc aż się prosi żeby tego nie zmarnować. Z trzech wałeczków zaplatamy warkocz i dzielimy go na 4 drożdżówki. Chlasnęłam to tępą stroną noża. Teraz drożdżówki układamy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia smarujemy mocno rozbełtanym jajkiem i do piekarnika na 20 minut. Dodatkowo posypałam makiem, ale może być też sezam albo orzeszki. Zaglądać, podglądać i pilnować. U mnie po 15 minutach musiałam wyłączyć górę żeby się nie spaliło. Na moją blaszkę weszło 9 bułeczek, ale myślę, że robiłam trochę za duże następne będą mniejsze. Po wyjęciu z piekarnika z cukru pudru i kilku łyżek gorącej wody przygotowujemy lukier i polewamy nim jeszcze ciepłe drożdżówki. Lukier można wzbogacić kilkoma kroplami soku z cytryny. Są pyszne, zjadłam dwie gorące a potem następne dwie… kiedyś ważyłam 55 kilo, ale mi się znudziło, mogę tyć. Rano resztę zapakowałam Pawłowi do pracy, przecież on pracuje w biurze a drożdżówka jest podstawą diety jak nie będą smakowały to miał nimi mewy nakarmić żeby mnie nie kusiło zjeść je wszystkie.


sobota, 22 stycznia 2011

Pizza -czyli o zakupach i sprzątaniu lodówki


Lubię pizzę, najbardziej chyba taką z oszołoma o nazwie "alzacka" jest z takim białym śmietanowym sosem i duszoną cebulą a na tym wszystkim królują paski boczku wypieczone na rumiano, takie słone i tłuste i pyszne na to wszystko jeszcze pół litra pepsi i mogę ruszać po zakupy. Nie lubię robić zakupów głodna, bo wtedy kupuję wiele rzeczy, które wcale mi nie są potrzebne zamiast tego, po co właściwie przyszłam do sklepu. Staram się robić zakupy z listą w ręku, co i tak nie zabezpiecza mnie przed wpakowaniem do wózka tak zwanych "przydasi" czyli rzeczy  kupionych bo nóż-widelec będzie potrzeba ich posiadania.  Mistrzem świata w robieniu zakupów jest moja siostra, która na duże zakupy świąteczne przygotowuje listę zakupów ułożoną według następujących po sobie regałów! 
To jest perfekcja w każdym calu i z niekłamaną satysfakcją czekam na dzień, kiedy jej te regały spece od marketingu poprzestawiają. Robiąc zakupy staram się pamiętać o rzeczach, które powinny w domu być jako żelazne zabezpieczenie na wypadek, gdy po żadne zakupy nie będzie mi się chciało pójść lub nie będę miała na to czasu. Właśnie taką rzeczą są suszone drożdże. Kurcze, jakie to jest pożyteczne. To się nie psuje, może leżeć długo w szafie i zawsze być pod ręką. Mąka, olej to kolejne niezbędniki w kuchni do nich drożdże i ciepła woda to naprawdę niedużo żeby ratować się przed śmiercią głodową, gdy w lodówce mam smętne resztki a króluje przeciąg i światełko. Nie trzeba ich specjalnie traktować ani martwić się, że coś nie urośnie. Tu nie ma, co się sfajdać, tu jesteśmy skazani na sukces:) Każda porcja takich drożdży jest na pół kilograma mąki to akurat tyle żeby przygotować blachę pizzy. Taka blacha, na której robię jest standardowym wyposażeniem każdego piekarnika Pachnącej i chrupiącej z cienkim spodem. Nie ma się, co bać wyjdzie i ja to obiecuję. 
Co nam do tego jest potrzebne? Zakładając, że mamy suszone drożdże potrzeba niewiele. Będę pisać, co powinno być i czym to można w razie draki zastąpić.

Ciasto:
1 opakowanie suszonych drożdży takich na pół kilo mąki
0,5 kg mąki
4 łyżki oliwy z oliwek lub oleju, lub rozpuszczonego masła albo innego tłuszczu
1 szklanka ciepłej wody
szczypta soli
szczypta cukru ( bo drożdże rosną od jedzenia cukru)

Sos pomidorowy na spód:
2 łyżki przecieru pomidorowego- jak nie mamy może być sam keczup wtedy 4 solidne łyżki
2 łyżki keczupu
1 ząbek czosnku rozgnieciony–jak nie lubimy można sobie darować
zioła – może być bazylia, oregano, tymianek, zioła prowansalskie wszystkiego tak po solidnej szczypcie- z ziołami nie przesadzać bo będzie w smaku przypominać raczej środek na mole niż wykwintną pizzę jak nie mamy żadnych ziółek można kupić gotową przyprawę i po sprawie.
Dodatki:
Według uznania wędliny, warzywa
30 dkg sera żółtego startego na tarce albo w plasterkach, jak kto lubi. Ilość też jest kwestią gustu.

Wsypać do miski mąkę, drożdże, sól, cukier i wodę jak się wymiesza dodać oliwę albo inny tłuszcz. Oliwa jest najlepsza, ale jak nie ma nic innego można improwizować. Teraz ciasto mieszać łapą tak z 10 minut żeby się ta oliwa z mąką dobrze połączyła. Będzie takie błyszczące powinno odrywać się od ścianek miski, od łapy nie koniecznie ja się zawsze po łokcie ubabram i nie ma na to rady. Teraz trzeba je zostawić żeby wyrosło w ciepłym miejscu. No właśnie skąd wziąć ciepłe miejsce? Odkryłam ostatnio, że te nowe piekarniki mają taką mocną żarówkę w środku, że można wstawić tam ciasto żeby sobie spokojnie rosło. Bez włączenia grzałek tylko samo światełko i 45 minut dla ciasta żeby urosło.

Teraz trzeba wykorzystać ten czas na przygotowanie tego, co ma się na pizzy znaleźć. Najpierw odgruzowanie stołu – pamiętajcie, że mąkę najlepiej zmywa się zimną wodą. Ciepła robi z tego kluchę i można jajo znieść zanim się dosprzątą.
Co mamy na pizzę? Wszystko, co wpadnie w rękę:
Wędlina a nawet metka cebulowa czy tatarowa, mielonce też nie trzeba odpuszczać, cebula a od biedy pora tylko trzeba ją drobno pokroić i sparzyć wcześniej gorącą wodą, ser żółty, pleśniowy od biedy nawet topiony. Pieczarki te lepiej wcześniej podsmażyć bo mają w sobie dużo wody, papryka, kukurydza, ogórki konserwowe, kiszone, pomidory, jajko na twardo, tuńczyk, oliwki. Wiem, że można położyć na ciasto nawet kapustę kiszoną, jadłam taką pizzę w Słupsku na ul.Wojska Polskiego w restauracji „Chata Macochy” i to jest prawdziwy hit! Na spodzie jest ser na to doprawiona kapusta i na to boczek mówię wam odjazd. Całość nazywa się Pizza Słupska. Słupsk ma chyba największą w kraju ilość pizzeri w przeliczeniu na mieszkańca, więc naprawdę starają się o klienta a ja przez 5 lat studiów zdążyłam poznać dużą część tych lokali. Tak, więc kompozycja jest naprawdę dowolna a ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia. Trzeba pamiętać żeby nie przesadzić z ilością składników, bo nasze piekarniki nie mają mocy tej, którą mają profesjonalne piece w restauracji i może to wszystko się po prostu nie upiec.

Dobra, nasze ciasto już wyrosło bierzemy się do roboty. Wyjmujemy je z miski na stół teraz obsypać małą garścią mąki i zagnieść żeby było znowu kulką. Rozwałkować na wielkość blaszki. Blaszka wysmarowana tłuszczem może być oliwa i wysypana mąką. Będzie się diabelstwo kurczyć, ale nie ma się, co poddawać rozwałkować na szerokość blaszki. Ja sobie życie sobie życie ułatwiam i za radą mojej siostry wałkuję ciasto od razu na papierze do pieczenia a tego nie trzeba niczym smarować a potem tylko siup do blachy, ale trzeba ten papier w domu mieć. Mówię uczciwie, że folia aluminiowa się raczej nie nadaje. Wałkowanie teoretycznie powinno się odbyć przy pomocy wałka jednak ja tego narzędzia nie mam gdyż nie posiadam męża używam do tego celu puszki z piwem:) Jak już uda się okiełznać tę masę ciasta trzeba ją posmarować oliwą lub innym tłuszczem, co jest istotne żeby nam składniki nie zgnoiły ciasta, na to sos pomidorowy, czyli bez skrupułów wymieszać wszystkie składniki sosu i doprawić do smaku solą, pieprzem ma być kwaskowy i aromatyczny. Pomazać nim ciasto i wykładać składniki pamiętając żeby nie przesadzać z ilością.
Piekarnik nagrzać do 180 stopni i piec tak z 20 minut dopiero potem posypać startym serem i poczekać aż ser się rozpuści. Polecam do tego puszkę pepsi albo piwa i życzę smacznego J


wtorek, 18 stycznia 2011

Ciastka Cypriana



Rozmawiałam z Roksany Cypkiem przez Skypa tak sobie o różnych smacznych rzeczach i z tego rozmawiania wyszły nam ciastka. Właściwie ciastka dość niesamowite ponieważ  od początku do końca nie wiedziałam czy robię je tak jak powinnam. Cypek najpierw podyktował mi składniki, potem powoli czytał sposób wykonania a ja pisałam skróty żeby zapamiętać wszystko jak należy. Przepis pochodzi z książki "Dzieci Gotują" którą Cypek dostał od Cioci Haliny. Na końcu tego dyktowania między Londynem a Gdańskiem mieliśmy w składnikach miód, który nie bardzo wiedzieliśmy do czego należy dodać jednak Cypek już bardzo dobrze czyta i błyskawicznie znalazł odpowiedni fragment, w którym było napisane co z tym nieszczęsnym miodkiem zrobić.
Przepis prosty a mnie jeszcze udało się go skrócić ponieważ nie przepadam za ucieraniem masła ręcznym robotem i od dawna gdy robię ciasta rozpuszczam masło w garnuszku i letnie wlewam do masy. Tu zastosowałam ten sam sposób a efekt przeszedł moje oczekiwania. Ciastka są pyszne, ze szklanką zimnego mleka smakują jeszcze lepiej. Wykonanie proste i bałaganu za dużego w kuchni też nie zrobiłam. Polecam 



Składniki:
0,5 kg mąki
2 tabliczki białej czekolady
2 tabliczki ciemnej czekolady (może być mleczna ale gorzka smaczniejsza)
2 jajka
1 paczuszka suszonych drożdży
cukier waniliowy lub esencja waniliowa
1 kostka masła (25 dkg)
2 łyżki miodu
½ szkl śmietany 30% (może być mleko świat się nie zawali)
1 szkl. cukru



Rozpuściłam w rondelku białą czekoladę, miód, masło i słodką śmietankę cały czas mieszając potem dodałam szklankę cukru i esencję waniliową. 
Powoli ogrzewać żeby się dziadostwo nie przypaliło.
Zostawiłam to do ostygnięcia na balkonie. Pachnie niesamowicie i kusi żeby bez przerwy paluchy do tego wkładać.
Masa musi ostygnąć żeby dało się do niej wbić te 2 jajka, jak będzie za ciepła to szlak trafi całą robotę.
Do miski wsypujemy mąkę i drożdże mieszamy i wlewamy słodką masę mieszając wszystko mikserem tak z 10 minut. W mieszaniu ciast drożdżowych chodzi o to żeby dostało się do niego dużo powietrza, więc mieszanie jest niezbędne.
Masa wygląda mało zachęcająco, ale nie ma się, co przejmować wystarczy, że ja miałam stres, wam uczciwie mówię – z tego błota będą ciastka. Po wymieszaniu dodać pociętą na kawałki ciemną czekoladę. Wielkość kawałków tak mniej więcej jak rodzynki ( informacja dla perfekcjonistów 0,5cmx0,5cm )
Teraz już nie robotem a łyżką wszystko wymieszać i zostawić w ciepłym miejscu na 1 godzinę.
Nie ma się, co spodziewać, że wyrośnie jak baba na Wielkanoc, nic z tego od tak sobie zabulgocze i po wszystkim. Nadal proszę nie wpadać w panikę. Piekarnik nagrzany tak do 180 stopni, blaszka wyłożona papierem do pieczenia i do roboty. Małą łyżeczką nakładać błoto na blaszkę zostawiając odstępy żeby się nie posklejało jak się zacznie piec. 
Nie wyrównywać, nie głaskać, nie szaleć. Stawiać kleksy jak mewy na molo w Sopocie i do piekarnika na 10 minut. Patrzeć i obserwować, każdy ma inny piekarnik. Jak się zrobią złote i będą nieziemsko pachnieć wyciągać i wkładać następne. 
Mam dwie takie płaskie blachy, więc szło to u mnie prawie taśmowo. Pierwsze zrobiłam za duże, bo z łychy, ale małą łyżeczką do herbaty szło o wiele lepiej.
Są naprawdę smaczne i co dla mnie najważniejsze nie mają w składzie proszku do pieczenia.





poniedziałek, 10 stycznia 2011

Murzynek lub jak mówi Paweł - Afroamerykanin :)

Martusiu Kochana zgodnie z obietnicą przepis na Murzynka.
Murzynek ma nie być filozofią. Ma być słodki, czekoladowy i prosty w wykonaniu.
Ten murzynek jest fajny bo gotuje się masę czekoladową do której dodaje się mąkę i żółtka a potem pianę z białek i już po bałaganie.
Zabieramy się za gary.
Blaszka- pierwsza rzecz po jaką sięgam- może być normalna prostokątna może być keksówka, ja osobiście wolę keksówkę. 
Ale jak się zrobi na blaszce to można zaszaleć i przeciąć ciasto na dwie części albo i trzy jak się uda i posmarować na przykład dżemem albo kremem od karpatki. Wersja luksusowa może obejmować nawet powidła śliwkowe i posiekane orzechy włoskie. Trzeba pamiętać żeby orzechy dobrze przejrzeć bo łatwo zęba stracić na łupinie. Ja tam co do zębów to ostrożna jestem.
Ustalamy że na początek wersja w keksówce potem można rozwijać skrzydła. 


Masa:
25 dkg masła - to kostka i jeszcze tak ćwiartka jak nie ma masła można machnąć ze dwie łyżki oleju, zwykłego, świat się nie zawali
2 szklanki cukru - może być puder, może być zwykły
4 łyżki kakao - takie od serca czubate

Reszta:
2 szklanki mąki
5 jajek
1 szklanki wody lub mleka
zupełnie płaska łyżeczka proszku do pieczenia
można garść rodzynek wrzucić jak ktoś lubi tylko trzeba je wcześniej namoczyć a przed wrzuceniem w ciasto obtoczyć w mące.

Po pierwsze -foremkę wyłożyć papierem do pieczenia i niech sobie czeka


Teraz zabieramy się za masę czekoladową. Do garnka wrzucamy masło, cukier, pół szklanki wody i kakao. Gotować i powoli mieszać żeby się nie przypaliło. Ja to gotuję aż zacznie bulgotać a potem jeszcze tak z 10 minut. Odlać pół szklanki tej pysznej masy z tego będzie polewa. Resztę odstawić do ostygnięcia. Wystawiam to na balkon żeby mnie nie kusiło wkładać paluchy do masy. 

Masa ma być taka żeby się dało włożyć do niej palec bez utraty paznokcia. Letnia. Można miksować wszystko w garnku ale ja przekładam do miski bo się w garnku źle miesza. 
Wrzucamy 5 żółtek i ucieramy dodajemy mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia i pół szklanki mleka albo wody a na koniec ubijamy na sztywno pianę z białek ze szczyptą soli. Teraz mieszamy ale już nie robotem tylko łyżką żeby piana nie zdechła. 

Wylewamy do foremki i wkładamy do piekarnika na 170 st na około 50 minut. Trzeba kontrolować i podglądać czy ładnie rośnie i czy nie trzeba przypadkiem grzania z góry wyłączyć co by się nie przypaliło. Patykiem sprawdzić czy się nie klei jak jest upieczone wyjąć i jak chwilkę ostygnie polać polewą.

Na drugi dzień można plastry Murzynka odgrzać w mikrofalówce i podać z lodami a jak się jeszcze ma jagody ze słoiczka to już w ogóle czad.